‘Non preoccuparsi’, czyli Erasmus na obcasie włoskiego buta
Program Erasmus+ i krośnieńska PWSZ umożliwiły mi spędzenie semestru studiów na południu Włoch, a konkretnie na Uniwersytecie w Foggii w regionie Apulia.
Foggia to ok. 150 tys. miasto, jak na standardy włoskie mało zabytkowe, ale sympatyczne i swojskie do mieszkania, a przede wszystkim – co ważne przy chęci podróżowania – bardzo dobrze skomunikowane. Tutejszy uniwersytet jest bardzo młody, ale prężnie działający.
Jako iż południe Włoch oznacza model życia z obowiązkową sjestą w środku dnia, także studiowanie rozkręca się i toczy tu raczej niespiesznie. Przede wszystkim organizacja roku akademickiego jest mocno zdecentralizowana. Każdy wydział ma swoje daty rozpoczęcia i zakończenia semestru, sesji itp., do tego każdy z przedmiotów również rozpoczyna się dość indywidualnie – w zależności od konkretnego profesora. W efekcie na niektóre z wybranych pierwotnie w learning agreement zajęć musiałam czekać prawie miesiąc od przyjazdu, a oczywiście dopiero po zapoznaniu się z tym, jak one wyglądają w praktyce i rozmowie z profesorem można zadecydować, czy pozostaje się przy danym przedmiocie czy zamienia się go na jakiś inny (co można tam zrobić w każdym momencie;)). Trzeba zatem poćwiczyć cierpliwość, a najlepiej ‘wrzucić na luz’. Nieznająca włoskiego koleżanka powiedziała, że dwa pierwsze włoskie słowa, jakie opanowała brzmiały: „aspetta, domani” (poczekaj, jutro). Na początku bywa ciężko, ale potem można się naprawdę odprężyć i skupić na zwykłym cieszeniu się życiem (najlepiej jedząc kolejną porcję gelato). To to tytułowe „nie przejmuj się (zbytnio)”, jak odpowiedział profesor od literatury włoskiej na moje nerwowe pytania tyczące egzaminu (który to, za jego namową, zgodziłam się zdawać po włosku, by zaraz potem stwierdzić, że to głupi pomysł).
Za to, jak już ruszą, zajęcia odbywają się w zdecydowanie większych tygodniowych pakietach niż w Polsce (po 5-6 h) i dlatego też w trzy miesiące (od marca do maja) – mimo licznych przerw świątecznych/obronowych itp. – udaje się zrealizować owe standardowe 36h. Inna sprawa, iż na owe zajęcia nie trzeba wcale chodzić i nie jest to wyłączny przywilej Erasmusów (którzy siłą rzeczy najczęściej mają i tak inny program – w sensie wymogów do egzaminu – skoro korzystają z tekstów po angielsku, a nie włoskich), ale prawo każdego włoskiego studenta. W 90% przypadków kursów sylabusy mówią bowiem o obecności niewymaganej lub rekomendowanej, ale nie obowiązkowej. Ważne jest, żeby zdać egzamin, który z definicji jest tu ustny.
Zdecydowałam się na 6 przedmiotów, każdy po 6 ECTSów (tylko jeden prowadzony po angielsku, reszta oczywiście po włosku – ale spokojnie, tak jak napisałam wyżej, jeśli ktoś nie zna języka chodzić na nie nie musi, dla mnie to był dobry trening dla ‘osłuchania się’). Uczelnia oferuje też kurs języka włoskiego (3 ECTSy).
Miejscową kadrę akademicką będę wspominać bardzo ciepło. Częściowo pewnie to zasługa faktu, iż na humanities jest bardzo mało Erasmusów (większość przyjeżdża tu na medycynę i ekonomię) i nie 'ginie się w tłumie', ale też tak zwyczajnie wykładowcy są po prostu bardzo sympatyczni i pomocni - jak to Włosi z południa. I brak znajomości angielskiego niekoniecznie tu w czymś przeszkadza (choć dodać muszę, że dwóch profesorów witało mnie polskim ‘dzień dobry’:D).
Ale oczywiście Erasmus to nie tylko studia, ale także masa nowych doświadczeń (od tych poważnych po zupełnie szalone), znajomości ze studentami z całej Europy (i nie tylko, bowiem wśród poznanych przeze mnie ‘Erasmusów’ znalazły się też Japonki czy Afgańczyk) oraz oczywiście zwiedzanie. Apulia to raczej biedny, ale przepiękny i bardzo urozmaicony krajobrazowo region (nadmorski, ale są też i tereny górskie i fantastyczne kompleksy skalne!), z niezwykle otwartymi i przyjaznymi mieszkańcami oraz fantastyczną kuchnią, która do teraz śni mi się po nocach.
Wycieczki po okolicach organizuje Erasmusom miejscowy oddział ESN (międzynarodowej organizacji studenckiej), ale jako osoba niezależna i lubiąca zwiedzać ‘po swojemu’ doszłam do wniosku, iż zdecydowanie więcej skorzystam na samodzielnym podróżowaniu. Na każdy weekend zatem gdzieś wyjeżdżałam. Zamoczyłam nogi w dwóch morzach (Apulia leży nad Adriatykiem ale zapędziłam się też na przeciwległe Wybrzeże Jońskie zobaczyć Neapol i okolice), podziwiałam widoki z Góry św. Michała Archanioła i zeszłam do przepięknych podziemnych jaskiń, zobaczyłam słynne domki trulli, wzięłam udział w Wonder Woman Tour w Materze (śladami zdjęć nie tylko do tego filmu) i w festiwalu filmowym w Bari (gdzie uczestniczyłam w spotkaniach z Andriejem Konczałowskim i włoskimi gwiazdami kina), trafiłam do raju na ziemi w postaci bajecznych Wysp Tremiti, jadłam zerwane prosto z drzewa pomarańcze w Sorrento, piłam meloncello (lepsze od limoncello!) na szczycie Wezuwiusza i zwiedziłam antyczne ślady rzymskiego imperium. Żyć nie umierać!
Oczywiście, jak to na południu Włoch, trafiły mi się też nieplanowane przygody: jechałam np. kilkadziesiąt kilometrów osobowym stopem w 6 osób i 2 psy, jadłam tęczowy tort na jubileuszu gejowskiego klubu, a także.. starałam się sobie radzić w nieustającej językowej wieży Babel. Okazało się bowiem, iż w tych Włoszech, gdzie to ‘nie znają żadnych obcych języków’ przyszło mi porozumiewać się w aż trzech. Poza angielskim (z wykładowcami i innymi Erasmusami) oraz włoskim (na ‘ulicy’) przydał się również i .. rosyjski. Włochy mają bardzo rozwiniętą specjalną wymianę ze studentami z Ukrainy i trafiłam do mieszkania, w którym to właśnie rosyjski, a nie angielski był common language, a z jednym z moich współlokatorów mogłam porozumiewać się tylko w tym języku (ewentualnie po rosyjsku z domieszką włoskiego). Miałam zatem mały trening poliglotyczny i oczywiście zdarzały się momenty, gdy odzywałam się do kogoś nie w języku, w którym powinnam. Najlepszy lapsus językowy popełniłam jednak po włosku, prosząc pana w kserze o...poderżnięcie gardła:D Wbrew pozorom takie historie wcale niekoniecznie muszą zrazić do dalszych prób parlania. W końcu to, czego się człowiek zawsze tak boi (znaczy że zrobi jakiś głupi błąd i będzie wstyd) już miało miejsce, więc… Zresztą Włosi mają – co było naprawdę miło słyszeć - bardzo dobrą opinię o zdolnościach językowych Polaków.
Pobyt na wymianie studenckiej z Erasmusa to dla mnie prawdziwa przygoda życia. Wyjeżdżając bałam się oczywiście trochę, jak sobie dam radę z tym mieszkaniem i studiowaniem za granicą (motywowała mnie głównie wizja 5 miesięcy darmowych wakacji we Włoszech), wróciłam z przekonaniem, że świat stoi przede mną otworem. „Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono” pisała Szymborska. Ja teraz wiem dużo więcej, co dało mi też zdecydowanie więcej pewności siebie. I to jedna z największych zalet erasmusowych wyjazdów, dlatego polecam skorzystanie z tej niepowtarzalnej możliwości każdemu studentowi. Mnie Apulia urzekła na tyle, że rok później wróciłam tam na erasmusową praktykę. Ale to już zupełnie inna historia…
Mariola Jurczyk,