Bator Tabor, czyli tłumaczenia dla odważnych
W nieustającym poszukiwaniu kolejnych wyzwań trafiłam tego lata na węgierski obóz Bator Tabor w Hatvan. Jako interpreter cimbora, czyli ustny tłumacz angielsko-polski. Po co Węgrom tłumacz akurat między angielskim a polskim? Żeby to wyjaśnić przyda się krótkie przedstawienie idei tego ‘obozu odwagi’ (to właśnie oznacza Bator Tabor).
Bator Tabor - a seriousfun camp
Sama idea terapeutycznego obozu dla dotkniętych przewlekłymi chorobami dzieci, w trakcie którego to będą one leczone przygodą i uśmiechem - czyli powrotem do beztroskiego dzieciństwa - powstała w USA. Wymyślił ją i stworzył pierwsze obozy tego typu Paul Newman (tak, ten aktor). Idea szybko dotarła również do Europy i w ten sposób 18 lat temu na Węgrzech powstał pierwszy obóz Bator Tabor. Kilka lat później zyskał status oficjalnego członka SeriousFun Children’s Network, organizacji zrzeszającej obozy i programy realizujące przesłanie Paula Newmana na całym świecie (w Europie takie obozy istnieją jeszcze w Wielkiej Brytanii, Irlandii, Francji czy Włoszech). 10 lat temu natomiast Węgrzy postanowili zacząć realizować obozy odwagi także dla dzieci z Czech, Słowacji oraz Polski. Początkowo był to jeden wspólny obóz, ale później obóz dla polskich dzieci oddzielił się, zyskując jednocześnie status obozu międzynarodowego, tzn. prowadzonego w całości po angielsku. Z jednej strony dało to okazję przyjęcia na cimborów wolontariuszy z całego świata (i tę międzynarodowość bardzo odczułam na obozie spotykając osoby np. z Hiszpanii, USA, Pakistanu czy RPA), z drugiej pojawiła się konieczność tłumaczących pośredników pomiędzy anglojęzyczną kadrą a polskimi dziećmi. Obozowicze mają bowiem od 7-8 do 18 lat i niekoniecznie znają angielski na tyle, żeby się sami dogadać.
Wyśpij się w domu, czyli obozowy rytm dnia
Z punktu widzenia cimbory, czyli wolontariusza (choć po węgiersku cimbora to kompan, przyjaciel), obóz trwa półtora tygodnia. Pierwsze trzy dni mają charakter wprowadzająco-szkoleniowy, a dopiero później przyjeżdżają dzieciaki i zaczyna się obóz właściwy. Jak łatwo obliczyć, trwa on zatem tylko tydzień. Mogłoby się wydawać, że to bardzo krótko, ale zapewniam, że to bardzo intensywny tydzień, pod koniec którego pada się na nos. Praca wolontariusza trwa bowiem od świtu do nocy, czyli mniej więcej od 8 (pobudka dzieci) do 23 (wysłanie ich do łóżek). Dopiero wtedy ma się czas dla siebie (i przeważnie marzy się już tylko o pójściu spać). Ekipa jest olbrzymia: ponad 70 obozowiczów i 120 wolontariuszy. Dzieci podzielone są na domki wg wieku i płci (ja przypisana zostałam do najmłodszych dziewczynek: 8-11 lat), cimborowa kadra dzieli się natomiast na ‘domkowych’ (stricte opiekujących się dziećmi), programowych (przygotowują i prowadzą różnorodne zajęcia tematyczne), tłumaczy oraz kadrę specjalną (szefostwo, medycy itp).
Specyfika roli tłumacza, będącego czymś w rodzaju ‘mostu’ między dziećmi a kadrą, sprawia, że częściowo są oni ze swoimi domkami (na początku i końcu dnia oraz w trakcie posiłków), ale zajęcia programowe (4 bloki dziennie) tłumaczą wg specjalnego harmonogramu, przypisani do zajęć, a nie do konkretnej grupy uczestników. Każdy interpreter dostaje do tłumaczenia 2 do 4 różnych programów, które tłumaczy później kilkukrotnie, różnym grupom. I tak ja np. tłumaczyłam park linowy, jazdę konną i zajęcia plastyczne. Z jednej strony fajnie, bo można lepiej oswoić się ze specyfiką danego programu (a tłumacz znający lepiej dany temat to lepszy tłumacz, no chyba że trafi się na prowadzącego z absurdalnym poczuciem humoru – wtedy trzeba radzić sobie z tłumaczeniem abstrakcyjnych żartów ad hoc), z drugiej oczywiście żal braku możliwości zobaczenia pozostałych programów (np. łucznictwa, kajaków czy brainstormingu w konwencji escape roomu). Na tłumaczeniu tych programów oraz codziennych ‘domkowych’ rozmów z dziećmi (w tym wieczornych cottage chatów, czyli podsumowań dnia) praca tłumacza się jednak bynajmniej nie kończy, bowiem bywają potrzebni także w trakcie wspólnych dla wszystkich zajęć wieczornych (typu przyjęcie powitalne, stage show, ognisko itp.), jakiejkolwiek potrzeby wizyty dziecka u medyków, ‘rozmów wychowawczych’, tłumaczeniu listów do rodziców itp itd. Jest też mike duty, czyli dzienny dyżur przy tłumaczeniu wszelkich ogłaszanych na stołówce komunikatów (związanych z wydarzeniami czy planami specjalnymi) oraz night duty, gdy to śpi się ‘pod telefonem’ z perspektywą, że w razie potrzeby można zostać obudzonym w środku nocy (to na szczęście biorą na siebie głównie returning cimboras, czyli obozowi weterani, których jest niemało). Tłumaczyłam też powitanie i pożegnanie jednej z grup (uczestnicy przyjeżdżają i wyjeżdżają miastami), a i zdarzyło mi się cenzurować listę propozycji piosenek do obozowego radiowęzła. Trudno zatem się nastawiać na jakiś konkretny zakres tłumaczenia, bowiem trafić może się w zasadzie wszystko.
Jak zostać cimborą?
Przede wszystkim trzeba mieć ukończone 20 lat, znać dobrze polski i angielski, być otwartym na nowe doświadczenia i wyzwania, no i mieć trochę czasu w sierpniu, gdy to odbywa się obóz. Potem zajrzeć na stronę www.batortabor.pl (lub napisać bezpośrednio do Zsuzsi – email poniżej - która to jest koordynatorką zagranicznych wolontariuszy), złożyć formalną aplikację, przejść rozmowę kwalifikacyjną po angielsku (przez Skype), przesłać zaświadczenie o niekaralności (jak przy wszelkiej pracy z dziećmi) i to w zasadzie wszystko. Aha, jeśli ktoś chciałby przeżyć taką przygodę, ale niekoniecznie czuje się dobrze z perspektywą tłumaczeń ustnych, może zaaplikować i na ‘domkowego’ cimborę (byli wśród nich również Polacy).
Czy warto?
Pytanie wydawać by się mogło retoryczne, odpowiedź nie jest jednak taka łatwa. Wymaga bowiem uzasadnienia, a jak powiedziano nam na samym początku obozu to doświadczenie będzie trudne do przekazania innym. No i jest. Wspomniano nam też o postbatorowym syndromie, co przyjęłam ze sceptycyzmem, a jednak mnie dopadł. Ten obóz bowiem to doświadczenie z tej kategorii intensywności i emocji, że jedynym sposobem, żeby je naprawdę zrozumieć, jest je przeżyć. I nie dlatego, że wszystko jest idealne, ale pomimo tego, że nie jest. Bo to, co najważniejsze, ta batortaborowa magia dzieje się ponad ewentualnymi zastrzeżeniami natury logistycznej itp. Te magię tworzą ludzie. Niezwykli ludzie. Po obu stronach.
Nie pracowałam nigdy dotąd z dziećmi. Ani z osobami po leczeniu onkologicznym. Czy patrzyłam na uczestników przez pryzmat ich choroby? No właśnie nie. Wcale. Oczywiście, że ta wiedza gdzieś tam tkwiła z tyłu głowy, ale to co widziałam przede wszystkim to zwykłe-niezwykłe dzieciaki. Każde z indywidualnym charakterem i temperamentem, ale – co najważniejsze - pełne chęci spróbowania i doświadczenia wszystkiego. Czegoś, czego wielu zdrowych mogłoby im pozazdrościć. Powiedziano nam, że mamy być ich role models, ale równie dobrze oni mogli być naszymi. I to dlatego ostatniego dnia obozu odważyłam się wejść na 9-metrową wieżę i zeskoczyć z niej. Mimo mojego lęku wysokości. Bo wcześniej widziałam, jak robiły to te małe dziewczynki. One też się bały, a jednak chciały koniecznie spróbować. Nie mogłam być gorsza.
Równie niezwykli byli wolontariusze. Osoby decydujące się poświęcić swój wolny czas dla idei. To dziś w ogóle rzadkie, a na Bator Tabor spotkałam od razu cały tabun takich ludzi. Wielu z nich powracało na ten obóz już kolejny raz (2,3, 5,6…). I wcale nie byli to tylko studenci (którzy mają długie wakacje i ważne jest dla nich zdobywanie doświadczeń zawodowych), ale i sporo osób pracujących w różnych poważnych firmach, które zdecydowały się poświęcić swój cenny urlop (pracowałam, to wiem jak się na niego czeka) na pracę charytatywną. Daleką od beztroskiego wypoczynku i bez gratyfikacji finansowej (co nie oznacza, że bez gratyfikacji w ogóle, ale to trzeba umieć dostrzec i docenić), za to pełną małych-wielkich radości i cudów. Bez takich wolontariuszy Bator Tabor nie byłby takim niezwykłym miejscem.
Oczywiście na BT warto pojechać także dla doświadczeń językowych. Jak po uczelnianych zajęciach z tłumaczenia konsekutywnego stwierdziłam, że fajnie się było z nim zapoznać (i naprawdę odczułam na obozie, że dużo mi dały te zajęcia), ale to chyba jednak nie dla mnie, tak po tym tygodniowym intensywnym treningu praktycznym chyba ‘złapałam bakcyla na ustne’. Taką wiedzę o sobie najlepiej zyskuje się po konkretnej praktyce. Żeby nie było jednak za różowo muszę się też przyznać do językowego Waterloo, którym stał się dla mnie… węgierski. Niezależnie od obecności tłumaczy międzynarodowi wolontariusze podjęli trud nauczenia się podstawowych słów po polsku. Po to, żeby lepiej dotrzeć do dzieci i dopingować ich starania. Polskie słówka (wśród których królowały ‘piątka’ i ‘dobra robota’) rozbrzmiewały zatem wszędzie i od prawie każdego. Uznałam więc, że skoro Węgrzy mogą się nauczyć tyle polskiego, to i ja powinnam opanować coś po węgiersku. I tu niestety nastąpiła mega porażka. Po ciężkich bojach udało mi się przyswoić bodajże dwa słówka (‘cześć’ i ‘dziękuję’) i chyba moja znajomość tego języka nie jest w stanie posunąć się wiele dalej.
Zaproszona w trakcie końcowej ewaluacji do uczestnictwa w następnym obozie powiedziałam – zgodnie z prawdą - że nie wiem jeszcze, co będę robiła za rok. Myślę jednak, że będę bardzo starała się tam wrócić. Przeżyć to jeszcze raz. Jedna z ‘moich’ dziewczynek, będąca na obozie po raz drugi i wiedząca już, że może wrócić jeszcze tylko raz (dzieci mogą pojechać na BT maksymalnie trzykrotnie) powiedziała mi, że jak urośnie to wróci na Bator Tabor jako wolontariuszka. ‘Muszę tylko podszkolić swój angielski’. Czy może być lepsza rekomendacja do zostania batortaborowym cimborą? Na razie jednak przede mną kolejne wyzwanie: staż w polskim przedstawicielstwie Komisji Europejskiej.
Mariola Jurczyk
Dwujęzykowe Studia dla Tłumaczy
Namiary dla chętnych:
Węgierska strona BT: batortabor.hu
Polska strona: batortabor.pl
Zsuzsanna Péczeli, International Volunteer Coordinator: