****
Profesor Pigoń stawił się na zaproszenie władz uczelni 6 listopada w gmachu Collegium Novum i wraz z pięćdziesięcioma sześcioma pracownikami uczelni został aresztowany, a następnie uwięziony najpierw w Krakowie, a potem we Wrocławiu, skąd ostatecznie kadrę naukową przewieziono do obozu w Sachsenhausen. Wspomnienia z tamtego okresu przywoływał niechętnie i spisał je dopiero po wielu latach. Ćwierć wieku po tamtych wydarzeniach przemawiał czcząc pamięć pomordowanych przyjaciół:
W pierwszych dniach listopada 1939 r., na progu trzeciego miesiąca okupacji Krakowa, władze uczelni naszej zdecydowały się otworzyć normalny nowy rok akademicki. Okupant przecież zalecał był publicznie, by życie społeczeństwa szło nadal torem normalnym. Otwarto w Uniwersytecie przewody egzaminacyjne, uruchomiono pracownie, odbyło się nabożeństwo inauguracyjne.
Do samej inauguracji wszelako nie doszło. W przeddzień jej, także w przeddzień przyjazdu wielkorządcy, gubernatora Franka, zgłosił się do rektora szef krakowskiego ośrodka Tajnej Policji Politycznej, Obcrsturmbannführer Müller, osłaniający się tytułem doktora któregoś z uniwersytetów niemieckich, i wyraził życzenie, że pragnąłby przed gronem profesorów wygłosić odczyt o stosunku państwa narodowosocjalistycznego do potrzeb rozwojowych nauki.
Rektor, nie przeczuwając podstępu, sprosił osobną kurendą grono nauczające Uniwersytetu, a także bratnich uczelni akademickich. Przyszliśmy tłumnie, młodzi i starzy; sala 56 wypełniła się licznie zebranymi. Zjawił się też rzekomy prelegent. Wszedł oczywiście w mundurze, w czapie na głowie i stanął za katedrą we właściwej swej roli: zamiast uczonego — zbir policyjny. Próbę własnowolnego otwarcia roku akademickiego wskazał jako dowód, że nie orientujemy się w nowo powstałej sytuacji, i oświadczył, że wobec tego zostajemy wszyscy aresztowani, że dostaniemy się w warunki, w których zdołamy przemyśleć tę sytuację i przeuczyć się, „umlernen".
Rzeczywiście gmach Collegii Novi był już obsadzony przez gestapowców. Wszyscy znajdujący się w nim pracownicy umysłowi zatrzymani, przy wtórze wrzasków i klątw, przy pomocy kułaków ustawieni w czwórki, po czym załadowani do karetek więziennych i pod ostrą strażą odesłani do więzienia wojskowego przy ul. Montelupich; następnie, po nocy źle przespanej pokotem na gołej kamiennej posadzce, przewiezieni do koszar 20 p. p., skąd po dwóch dniach odwiezieni do Wrocławia, do więzienia tamtejszego sądu kryminalnego. Po dwóch z górą tygodniach przeszkolenia więziennego odstawiono nas w końcu poza Berlin do obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen.
O pobycie w Sachsenhausen bezpośrednio po wojnie milczał – wspomnienie było zbyt dotkliwe. Wydany dopiero w latach sześćdziesiątych pamiętnik był czymś znacznie więcej niż zapisem ulatujących z ludzkiej pamięci szczegółów – był próbą określenia granicy człowieczeństwa poddanego potwornej opresji.
Sekret jak sądzę, był gdzie indziej: mianowicie w zbrojności psychicznej. Każdy z nas jak bastion był oblegany przez nieustępliwe furie zagłady i dla każdego było rzeczą najważniejszą: nie cierpieć słabości w fortecy, nie dopuszczać do siebie wroga najstraszniejszego: rozpaczy, defetyzmu.
Dawne fortece były dwukondygnacyjne. Ponad „niższym” wznosił się zawsze na litej skale „wysoki zamek”. Choć padł pierwszy, w drugim można było się jeszcze długo trzymać. [..] I nam wypadło wobec złowrogiej przemocy znaleźć w sobie taki „wysoki zamek”, ostoję, z niewzruszonych najbardziej niewzruszoną, czepić się jej pazurami i za nic ani na chwilę nie popuścić. Nie dać przystępu zwątpieniu, prostracji, zaszyć się w swym najciaśniejszym ostępie i – trwać jak kamień w gruncie. Niechże mnie wysadzą! W tym był właściwy ratunek.
W tych wspomnieniach Stanisław Pigoń praktycznie nie mówi nic o sobie. Pisze jako świadek, który przetrwał i nie zabiega o wyrazy współczucia nad trudnym życiem. Celem publikacji tych zapisków nie jest także osiągnięcie intelektualnego dystansu, które oferują naukowe dywagacje na temat symptomów choroby obozowej. Pigoniem kierowała troska o człowieka współczesnego:
Po co o tym wszystkim wspominać dziś, po latach dwudziestu pięciu? Mogiły pochowanych zarosły trawą, prochy popalonych w krematoriach wchłonęła daleka ziemia cudza.
Co więcej, dochodzą nas głosy z krajów szczęśliwych, co nie zaznały potworności najazdu, z ust ludzi ukształ-conych, nawet spośród uczonych, którzy takie świadectwa, jakie my tu, świadkowie naoczni, złożyć możemy, mają za przesadę, traktują jako objaw tzw. „Greuelpropaganda" i wietrzą w tym pasję odwetowców. Czy zdołamy przekonać kogo z tych niewiernych Tomaszów, skłonić, żeby bezpośrednio położył rękę na ranie? Mało mam wiary. A przecież nie możemy milczeć, nie odmówimy tego świadectwa prawdzie, składamy je publicznie i głośno, bo z jej stwierdzenia, z jej przypomnienia wynikają wnioski, nie tylko dla innych, ale i dla nas. I to wnioski niebłahe.
Pigoń powtarza słowa Nałkowskiej: ludzie ludziom zgotowali ten los – i dodaje: zrobili to ludzie wykształceni i inteligentni, przedstawiciele cywilizowanego świata. Dla profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego stawką było ocalenie kultury od zdjablenia, gdyż mówienie w tej sytuacji o bestialstwie było ujmą dla świata zwierząt, które nie katują i nie zabijają dla przyjemności. Dlatego nie wahał się apelować do własnego środowiska:
Wołamy na trwogę. Rozbity został atom człowieczeństwa, pękły sokratesowskie spoidła między wiedzą a prawością, zagrożony został gmach kultury, przez tyle wieków utwierdzany wysiłkiem najszlachetniejszych przedstawicieli ludzkości.
Spełniając powinność świadka, służąc prawdzie, Stanisław Pigoń głęboko cierpiał. W liście do przyjaciela wspomina samotność po powrocie z obozu i śmierci wielu przyjaciół. Nazywa siebie wówczas „synem Hioba”. Jeden ze słuchaczy jego wykładów zapytał go o ostatnie chwile Ignacego Chrzanowskiego. Reakcja Profesora wstrząsnęła obecnymi: „Pigoń powstał i wstrząsnął nim szloch. Profesor płakał.” Ale od odpowiedzi się nie uchylił: „Bo jak Pan pyta, moim obowiązkiem jest odpowiedzieć, zwłaszcza na to pytanie. Nikt już Panu tak dokładnie o tym nie powie.”
(WG)