start

Aktualności

Wyprawa studencka

19-09-2016


Relacja z wyprawy do krainy bez komórek, laptopów i tabletów.
O wyprawie w świat, gdzie nie potrzebujesz nawet zegarka.
Liczysz się tylko Ty, Twoi kompani oraz siły natury!


Dojazd do Rumunii pochłonął nam sporo czasu, dlatego też gdy już zapadł zmrok, postanowiliśmy znaleźć jakieś miejsce do rozbicia namiotów, jeszcze przed dotarciem do punktu docelowego.
Zbaczając z głównej ulicy, znaleźliśmy na wąskiej dróżce, wiodącej w głąb lasu. Z jej gruntowej nawierzchni co jakiś czas wynurzały się kilkunastocentymetrowe skały. Naszym przewodnikiem był księżyc przebijający się od czasu do czasu swym pełnym blaskiem przez zewsząd go otaczające chmury. Widok był równie złowieszczy co hipnotyzujący. Ku naszemu zdziwieniu na jedynej polanie jaką napotkaliśmy, stał samotny, jakby zbłąkany domek.

Krążyliśmy dopóty, dopóki nie trafiliśmy wreszcie na (pozornie) spokojne, bezpieczne miejsce na obozowisko. Uruchomiliśmy latarki i mieliśmy już niemal pewność, że to właśnie tu staną nasze namioty, nagle dostrzegliśmy w ciemności kilka par błyszczących oczu. Po chwili pojawiły się kolejne dwie pary.
Staliśmy nieruchomo, obserwując niespokojne ruchy stworzeń. Nagle usłyszeliśmy jedno szczeknięcie, a zaraz po nim spłynęła na nas fala ujadania, które byłoby w stanie przebudzić zmarłego!
Najprawdopodobniej była to grupa psów pasterskich. Było zbyt ciemno abyśmy mogli mieć pewność czy są w okolicy jakieś domostwa. Nie chcąc jednak ryzykować rozzłoszczenia miejscowych, którzy zapewne już by spali, ruszyliśmy dalej. Noc zbliżała się już ku swemu kresu, a my potrzebowaliśmy drzemki niczym każdy student zaliczenia. Ruszyliśmy więc w kierunku pola namiotowego. Stwierdziliśmy zgodnie, że przełożymy nocleg w dziczy na kolejne dni.
Wreszcie dotarliśmy na miejsce!
Wcześniej wielokrotnie starałem się porozumieć z mieszkańcami Rumunii w języku angielskim. Za każdym razem bezskutecznie. Pomyślałem, że mimo wszystko spróbuję ponownie. Zapytałem młodego mężczyzny czy dobrze idę w kierunku toalety. Ku mojemu zdziwieniu odpowiedział mi piękną angielszczyzną "Yes".

Zmęczeni podróżą zasnęliśmy bardzo szybko. Rano obudziliśmy się na polu namiotowym w małej wiosce w sercu Maramureszu (górskiej krainy w północnej części Rumunii) tuż po śniadaniu ruszyliśmy ze sprzętem fotograficznym przemierzając wioskę, w której charakterystycznym punktem architektury były wielkie, zdobione, ręcznie rzeźbione bramy. Był to nasz pierwszy kontakt z rumuńskim folklorem. Stare, drewniane budynki przeplatane były murowanymi domami wykonanymi w futurystycznym wręcz stylu. Był to dość dziwny i niecodzienny widok. Moją uwagę przykuł także wysokiej klasy samochód stojący obok niemal walącego się, wiekowego domostwa. Ludzie pracujący w polu nie tylko pozwalali na fotografowanie, a nawet chętnie pozowali do zdjęć. Mieliśmy także przyjemność obejrzeć wnętrza kilku od lat opuszczonych budynków (między innymi starej plebanii). Znajdowało się w nich trochę sprzętu z minionej epoki. Najwidoczniej nie przyciągał do siebie żadnych łupieżców.
Popołudniem popędziliśmy przez cały Maramuresz docierając w Góry Rodniańskie.

Docierając do Przełęczy Prislop 1413 m n.p.m. u podnóża głównego grzbietu pasma Rodniańskich. Rozpaliliśmy grilla, który miał nam zapewnić ostatni ciepły posiłek na najbliższe kilka dni. Po raz kolejny zostaliśmy osaczeni przez psy. Tym razem o łagodniejszym usposobieniu. Popisywały się i robiły wszystko aby dostać kolejny kęs pieczonego mięsa. Kiedy słońce chyliło się ku zachodowi a upał przestał być dokuczliwy spakowaliśmy wszystko, co uznaliśmy za potrzebne i ruszyliśmy w kierunku szczytów.
Gdy już rozstawiliśmy nasze namioty, rozłożyłem karimatę na zewnątrz i położyłem się patrząc w bezchmurne niebo rozpromienione blaskiem tysięcy gwiazd, na których czele stał zupełnie nagi księżyc. Wokół nas w niebo strzelały ponure cienie najwyższych szczytów. Moje nozdrza pieścił zapach nieskazitelnie czystego powietrza a w uszach grał utwór spisany przez wiatr, przebijający martwą ciszę [...]
Wstaliśmy wczesnym rankiem.

Widok gór, które wcześniej zdawały się być jedynie czarnymi figurami geometrycznymi, teraz zapierał dech. Dotarło do mnie coś, co było dla mnie równie miłe jak i niepokojące.
Na niebie nie sposób było dostrzec choćby jednej chmurki a temperatura była chyba anomalią.
Na wysokości ok. 2100 m zanosiło się na srogi upał. Niepokoiło mnie to dlatego, że większość z nas przygotowana była raczej na chłód. Nie miałem spodenek, kaszkietu ani (jak się potem okazało) bardzo przydatnego filtra na skórę. Przez chwilę męczyłem się w spodniach, następnie niczym Szkot w swym kilcie, maszerowałem w ręczniku owiniętym wokół bioder, spiętym pasem, a tuż po południu paradowałem już w bokserkach. Biorąc pod uwagę fakt, że nie tylko ja szedłem przez szlak w bieliźnie, a nieznajomych praktycznie nie spotykaliśmy, nie sprawiało mi to zbyt dużego dyskomfortu. Kaszkiet natomiast zastąpiłem "turbanem", wykonanym z termoaktywnej, cienkiej bluzki.

Około godziny czternastej dotarliśmy do odpowiednika Morskiego Oka.
Było nieproporcjonalnie głębokie w stosunku do swojej małej powierzchni. Woda w jeziorku była krystalicznie czysta, niestety miała sporo mniej niż 10 stopni Celsjusza. Kolor tafli był delikatnie turkusowy. Spotkaliśmy tam dwóch Węgrów. Panowie płynnie posługiwali się językiem angielskim.
Dowiedzieliśmy się od nich, że są fanami morsowania i wchodzą do lodowatej wody zarówno latem jak i zimą. To właśnie oni zachęcili mnie i Wojtka do zanurzenia, tłumacząc przy tym jak zrobić to w sposób bezpieczny. Po kilkuminutowym przygotowaniu rzuciłem się w odmęty szczypiącej skórę cieczy. Pływałem około pięciu minut, po czym usiadłem na brzegu. Pomimo upału przypalającego nasze ciała, trząsłem się z zimna jeszcze przez kilkanaście minut.
Gdy dreszcze ustały, poczułem się niczym nowonarodzony!
Spędziliśmy tam trochę czasu, delektując się smakiem świeżej wody bijącej spod skały położonej na zboczu w odległości kilkudziesięciu metrów od jeziorka. Srebrzysty strumyk był tak zimny, że włożenie do niego ręki sprawiało ból. Uzupełniliśmy zapas pitnej wody, a następnie skierowaliśmy się ku najwyższemu z okolicznych szczytów. Postanowiłem odłączyć się od grupy i zamiast szlakiem, podążać ku szczytowi najkrótszą drogą, czyli zboczem. Dość strome nachylenie w połączeniu z dźwiganym ekwipunkiem delikatnie dały mi się we znaki ale najgorsze było słońce palące moją twarz. Wielokrotnie ogarniała mnie euforia, gdy byłem pewien, że docieram już do ostatniego wypłaszczenia ale równie szybko odchodziła, gdy okazywało się, że to tylko kolejny garb a tuż za nim czekało kolejne kilkadziesiąt metrów w górę. Takie rozczarowanie spotkało mnie czterokrotnie. Coś na wzór opowiastki o babie, która biegnie po schodach, biegnie, już nie ma sił, przed nią ostatnie kilka stopni! Dociera wreszcie do drzwi! Otwiera! A za nimi kolejne schody... Kiedy wreszcie dotarłem do ostatniego wypłaszczenia, tuż przed szczytem, żałowałem, że nie założyłem czegoś cieplejszego. Wiatr był bardzo silny i równie zimny.


 

Rozglądałem się za kompanami, od których się odłączyłem ale okazało się, że towarzyszył mi tu jedynie wicher i towarzyszący mu chłód. Rozejrzałem się ponownie. Od wschodu ujrzałem skaliste, strome zbocza, od zachodu łańcuchy gór rozpostarte na takiej przestrzeni, że wydawały się nie mieć końca. Pomarańczowe słońce nieśmiało skrywało swoją nagość za suknią wykonaną z górskich szczytów. Pod moimi stopami śnieg skrzył się w blasku ostatnich promieni czerwonawego światła a głazy łapczywie połykały ostatnie dotyki ciepła. Gdzieś niżej, w oddali dostrzegłem stado powracające z wypasu, pod czujnym okiem pasterza i jego wiernych psów. Jezioro, które wcześniej zachwycało swoją żywą, turkusową barwą, teraz było niepokojące niczym złowroga, czarna otchłań, mająca na celu pochłonięcie wszystkiego wokół. Nadal jednak nie mogłem dojrzeć towarzyszy.

Postanowiłem, że w takim razie zejdę niżej i po kilku minutach marszu spotkałem Pana Jacka, który wskazał mi drogę do obozowiska, on sam został jeszcze aby uchwycić kilka dobrych kadrów. Namioty zostały rozbite kilometr w dół szlaku, przez naszą małą ekipę PWSZ z Krosna.

Pogoda była bardzo spokojna i przewidywalna. Zdecydowaliśmy więc spędzić tam noc. Źle wyliczyłem ilość potrzebnego mi prowiantu a ponadto zapomniałem reklamówki, do której spakowałem chleb. Po sporym wysiłku okazało się to dla mnie nie małym problemem. W tej ciężkiej chwili skorzystałem jednak z pomocy Wojtka i Anety, którzy ofiarowali mi puchę mięsa marki Sokołów. Nigdy wcześniej nie pomyślałbym, że mogę tak bardzo delektować się konserwą turystyczną. Zjadłem i padłem (na karimatę). Pobudka była dość niestandardowa, ponieważ hałas, który wyrwał nas ze snu wydobywał się z dzwonków wiszących na szyjach owiec, idących przed swoim pasterzem. Niechętnie wyłoniłem głowę poza cień, którym otulał mnie namiot. Lękałem się słońca. Jestem przekonany, że nie byłem w tym odosobniony. Kilkoro z nas wyglądało jakby właśnie udało nam się uciec z dobrze nagrzanej patelni.


Pomimo upału wyszedłem na zewnątrz odziany w czarne bojówki oraz czarną bluzie (niestety nie dysponowałem odzieżą o mniej ciepłochłonnej kolorystyce). Ale wracając do rzeczy.  Mężczyzna podążający za stadem odziany był w szary sweter i spodnie, przesiąknięte zapachem dymu, jego biodra obejmował solidny skórzany pas, w ręku dzierżył drewniany kij. Jego wyposażenie stanowił jedynie mały plecak, w którym mieścił się jedynie koc i coś na ząb. Góral okazał się bardzo rozmowny i na tyle szczodry, że próbował wręczyć nam krążek sera, który zapewne był jego jedynym posiłkiem.
Gdy dokończyliśmy pakowanie sprzętu, mieszkaniec gór wskazał nam najkrótszą drogę powrotną.


Pożegnaliśmy się z nim a w ciągu kilku kolejnych minut mężczyzna zamienił się w ciemną plamkę ledwie widoczną w oddali. Słońce po raz kolejny pokazało nam, że nie ma litości. Skały rozgrzane w jego bezlitosnych promieniach pociły się strugami dziesiątek lodowatych potoków. W połowie drogi na dół, napotkaliśmy rodaków. Byli to małżonkowie z niespełna półtorarocznym dzieckiem. Nie zamierzali iść wyżej ale mimo to zyskali moje uznanie. Nagle któreś z nas przypomniało, że dwa dni wcześniej zostawiliśmy w samochodzie paczkę surowej karkówki, której nie zdążyliśmy upiec na grillu dwa dni wcześniej.  Wyobraziliśmy sobie co mogło się z nią stać w takim upale.


Przed nami ostatnia noc w Rumunii. Zdecydowaliśmy, że spędzimy ją w wynajętych pokojach.
Wszystkim marzył się prawdziwy prysznic. Po drodze zatrzymaliśmy się w jednej z aptek i wykupiliśmy chyba  cały zapas maści na poparzenia słoneczne. Zjedliśmy na mieście ciepły obiad i zaczęliśmy szukać kwatery. Nie było to jednak trudne zadanie. Gospodarze byli bardzo gościnni. Zaproponowali nam własnoręcznie pędzony alkohol.  Był mocny a wewnątrz szklanej butelki tkwiła dorodna gruszka, którą umieszczono tam w bardzo sprytny sposób. Pani domu przygotowała dla nas tradycyjne rumuńskie placki z farszem na słono. Rzekłbym, że pomimo swej prostoty były wyborne. Rano zjedliśmy szybkie śniadanie i skierowaliśmy się w stronę granicy z Węgrami. Po drodze przemierzając Maramuresz odwiedziliśmy niezliczone ilości drewnianych kościółków pochodzących z XVII i XVIII w. w większości wpisanych na listę światowego dziedzictwa UNESCO.  
Wykonaliśmy sporo dobrych zdjęć i nakręciliśmy wiele materiału filmowego. Aż łza się w oku kręci na myśl, że przygoda dobiegła końca. W drodze powrotnej naszym głównym tematem była kolejna potencjalna wyprawa.

Moje spojrzenie na ów kraj zderzyło się dotkliwie z rzeczywistością. Okazuje się, że Rumuni prawie nie odbiegają kulturowo od Polaków a standard ich życia (przynajmniej w miastach) jest bardzo zbliżony do naszego. Mylenie Rumunów (rodowitych mieszkańców Rumunii) z Romami jest bezpodstawne i często dla nich krzywdzące. 
Jako ciekawostkę dodam, że wartość leja rumuńskiego w stosunku do złotówki to 1-1.
Ceny w sklepach i restauracjach, które odwiedziliśmy są na podobnym poziomie co w Krośnie.
Jeśli natomiast chodzi o różnice, Rumuni wydają się być mniej spięci a ich życie nieco wolniejsze niż nasze.
 
Zwracam się teraz do was, koleżanki i koledzy:
Jeżeli również kochacie podróże w wydaniu niekoniecznie typowo turystycznym, zachęcamy do kontaktu w celu zorganizowania większego teamu!
Informacje o spotkaniach pojawią się w październiku na FANPAGE SAMORZĄDU STUDENCKIEGO.

 

Tekst: Jarosław Cebula
Fotografie i materiał filmowy: Aneta Rachwał, Łukasz Sypień, Jarosław Cebula, Wojciech Stańco, Jacek Wnuk

Studenckie Koło Reportersko-Filmowe PWSZ w Krośnie



 

lista aktualności
zporr
Zakupu oprogramowania dokonano w ramach projektu “Budowa szerokopasmowej regionalnej sieci internetowej w Krośnie i w powiecie krośnieńskim współfinansowanego przez Unię Europejską z Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego w ramach Zintegrowanego Programu Operacyjnego Rozwoju Regionalnego"
bip
© 2010.All rights reserved. Realizacja: ideo,
Powered by CMS Edito