Wołyń – kraina kiedyś w granicach Rzeczypospolitej, dziś należąca do Ukrainy, zdecydowanie rzadziej odwiedzana niż inne ziemie dawnych Kresów wschodnich (pani Krystyna, nasza przewodniczka, stwierdziła, że na 100 wycieczek na Podole trafia się 2–3 na Wołyń). Obszar podmokły i bagnisty, z uwagi na bogactwo jezior i rzek nazywany „ziemią błękitonooką”. To właśnie tam – do Krzemieńca, Dubna, Łucka, Ołyki, a także do innych miejscowości, już bardziej do ziemi lwowskiej przynależących, prowadziła trasa tegorocznej uczelnianej wakacyjnej wyprawy.
Jak powiedział Pan Rektor, prof. Grzegorz Przebinda – „Ziemia lwowska i Wołyń są dziś naszymi najbliższymi sąsiadami, tradycja łączy się tu ze współczesnością. Wycieczka zaś była jednocześnie realizacją programu promowania wielokulturowości, poznania sąsiadów, odkrywania tożsamości Europy ciągnącej się aż po Ural”.
Data wyjazdu, choć wybrana w zasadzie przypadkowo, jeszcze bez ostatecznej decyzji, gdzie właściwie powiodą nas turystyczne szlaki, okazała się ze wszech miar symboliczna – pojechaliśmy na Wołyń dosłownie w przededniu uroczystości upamiętniających 70 rocznicę ludobójstwa dokonanego na polskiej – a także często ukraińskiej – ludności tych ziem przez oddziały UPA. Ta trudna historia będzie nam towarzyszyć przez całą drogę, miejsca i zdarzenia nie pozwolą zapomnieć o przelanej tu krwi, ale też będą inspiracją, by jeszcze pełniej przeżywać tę nie tylko krajoznawczą wyprawę.
Piszę te słowa niemal tydzień po powrocie, mając – jak to się mówi – na świeżo – uroczystości wołyńskiej rocznicy transmitowane z łuckiej katedry. My zastaliśmy drzwi świątyni zamknięte, nie udało nam się wejść do środka, dziś mogliśmy zobaczyć, jak w tym właśnie kościele, przed którym staliśmy kilka dni temu, hierarchowie, nuncjusz papieski na Ukrainie, odprawiają mszę w intencji ofiar, bestialsko pomordowanych niewinnych ludzi. Prawda wchodzi nawet tam, gdzie nie jest mile widziana i w końcu – obojętnie, jak górnolotnie to zabrzmi – jednak zwycięża.
Wróćmy jednak na nasz turystyczny szlak – pierwszy przystanek, po wyjątkowo sprawnym przekroczeniu granicy w Medyce – Lwów. Dla osób, które są tu po raz pierwszy, albo przejechały po dłuższej przerwie – zaskoczenie, jak bardzo europejskie to miasto, gwarne, nowoczesne, kawiarenki wokół rynku, eleganckie sklepy, prawdziwie wiedeńska atmosfera. Ci, którzy bywają tu częściej, z satysfakcją dostrzegają kolejne odnowione kamienice, a z jeszcze większą przyjemnością dowody na to, że Lwów powoli wyzwala się z kompleksów. Kiedyś starannie zakrywane polskie napisy czy szyldy na kamienicach, dziś są pieczołowicie odnawiane, odkrywane, stając się integralną częścią architektury, a zarazem historii miasta. Takich pozytywnych momentów będzie w czasie tej podróży więcej, jak choćby ten, kiedy ukraińska przewodniczka na zamku w Dubnie stwierdzi, że najlepsze dla miasta czasy, to panowanie Ostrogskich i Lubomirskich – czyli czasy polskie – jeszcze niedawno nie do pomyślenia…
Spotykamy się z naszą przewodniczką, panią Krystyną, która fachowo, spokojnie i w odpowiednich dawkach będzie nam przekazywać wiedzę i informacje o odwiedzanych miejscach przez kolejne dni – i już ruszamy dalej.
Zamek w Olesku nie robi może zbyt imponującego wrażenia (podobnie jak zgromadzona wewnątrz kolekcja), ale warto odwiedzić miejsce, gdzie urodził się Jan III Sobieski.
Ale już Poczajów – wielkie sanktuarium prawosławia, gdzie zatrzymujemy się najpierw na obiad, potem na nocleg i zwiedzanie następnego dnia – mało kogo pozostawia obojętnym – błyszczące w słońcu kopuły cerkwi, specyficzna obrzędowość, wymagania dotyczące stroju (panie zakryte głowy, spódnice lub sukienki, panowie długie spodnie), niepowtarzalna atmosfera wielkiego sanktuarium. W dodatku zwiedzaliśmy poczajowską ławrę w niedzielę, gdy przewijały się tu tłumy pielgrzymów, sprawiając, że sanktuarium żyło, było wyrazem wiary i religijności przybyłych tu osób. Niestety, nie wszystko okazało się tak uduchowione i wspólnotowe, jak byśmy chcieli. Czekając na osoby, które – nie mając spódnic – pożyczały „strój sanktuaryjny”, nie mogliśmy nie zauważyć wielkich tablic ukazujących prawosławie jako jedyną prawowierną religię. Oddając znów głos Panu Rektorowi: „Ze wzruszeniem odwiedzamy miejsca święte dla prawosławia, ale ze smutkiem patrzymy na rysunek wyobrażający drzewo chrześcijaństwa, na którym nas, wyznawców wiary rzymskokatolickiej, przedstawiono jako heretyków i odszczepieńców”.
Mimo tych mało sympatycznych akcentów atmosfera ławry jest niepowtarzalna, mamy też wyjątkową okazję, że hotel, w którym nocujemy, usytuowany jest dosłownie u stóp wzgórza świątynnego, wieczorem i rano możemy słuchać śpiewów mnichów, melodii dzwonów, które – jak opowiada nam pani Krystyna – w prawosławnej tradycji uruchamia się, poruszając samo serce. Ławra o zachodzie i o wschodzie słońca, oglądana z hotelowego balkonu pozostanie na długo w naszej pamięci. A te trudne czasem relacje… Cóż, będąc już kolejny raz w Poczajowie, w czasie wolnym poszliśmy po prostu na spacer wzdłuż otaczającego sanktuarium muru, gdy doszliśmy do końca ukwieconej alejki, ze „stróżówki” wyskoczył, biegnąc gdzieś w pośpiechu, prawosławny mnich, spojrzał na nas i radośnie zawołał – „Dobry deń” – musiał się domyślać, że jesteśmy turystami, i to niekoniecznie prawowiernymi… A jednak zdobył się na to pozdrowienie. Może więc tak, od podstaw, uda się kiedyś zbudować porozumienie również na tej linii.
O Poczajowie można by pisać dużo i opowiadać długo, tak naprawdę trzeba to zobaczyć, kolejki do ucałowania obrazu, do spowiedzi, chóry, nabożeństwa, opuszczanie świętej ikony Matki Boskiej Poczajowskiej. Bardzo trudno to wszystko streścić w kilku zdaniach.
Zostawmy więc prawosławne sanktuarium, wraz ze wszelkimi przyległymi równie świętymi miejscami, jak skit, czy Święta Góra i wróćmy do polskiej historii – do polskiego Krzemieńca, który także zwiedzaliśmy.
Krzemieniec, dziś senne miasteczko, rozsypane po wzgórzach, wzdłuż jednej w zasadzie głównej ulicy, kiedyś zaś – Wołyńskie Ateny, miasto, gdzie działało słynne krzemienieckie liceum, które w kilka lat zbudowało sobie renomę świetnej, w zasadzie wyższej szkoły, sprowadzając doskonałych wykładowców, tworząc nowoczesny program nauczania. Dziś w dawnych pojezuickich i pobazyliańskich budynkach wciąż mieszczą się szkoły (na szczęście), ale trudno powiedzieć, by unosił się tu duch Tadeusza Czackiego i innych wielkich pedagogów i naukowców. Zniszczone budynki, w dodatku puste (wakacje), robiły dość przygnębiające wrażenie, podobnie jak pozostałe zabytki Krzemieńca, choćby dwie „parzyste” kamieniczki – Krzemienieckie Bliźnięta, czy zmieniony na cerkiew barokowy kościół Franciszkanów, ufundowany w 1606 roku przez Wiśniowieckich. Nie zaniedbaliśmy naturalnie grupowej fotografii przy murze dawnej krzemienieckiej szkoły, pod tablicą upamiętniającą jej fundatorów. Na zdjęciu uchwycone zostały też towarzyszące nam podczas całego spaceru „krzemienieckie” psy.
Zdecydowanie lepsze wrażenie zrobiło na nas Muzeum Juliusza Słowackiego, poety tak mocno z Krzemieńcem związanego. Otwarte w 2004 roku, kameralne, dobrze oddawało ducha epoki, w której żył Słowacki. Obowiązkowo odwiedziliśmy jeszcze rzymskokatolicki, polski kościół św. Stanisława, jedną z nielicznych polskich świątyń na terenie obecnej Ukrainy czynną w czasach komunizmu. Po sympatycznym spotkaniu z księdzem proboszczem wyszliśmy na zewnątrz i spojrzeliśmy na górę „Bony ochrzczoną imieniem” z ruinami zamku na szczycie. Mieliśmy ją jeszcze dziś zdobyć… Na szczęście Pan kierowca okazał się mistrzem w swoim fachu (o czym mogliśmy się przekonać zresztą w czasie całej wyprawy) i znacznie nam to zadanie ułatwił, podwożąc całą grupę niemal na sam wierzchołek. Spod ruin (niektóre osoby zdobyły je wręcz dosłownie) rozciągała się przepiękna panorama Krzemieńca, dopiero z tej perspektywy można było docenić urodę miasteczka Słowackiego.
Zanim podążymy dalej, jeszcze jedna dygresja. My na pewno zapamiętamy Poczajów, ale Poczajów nas też na pewno będzie pamiętał, a konkretnie Pana Rektora i Pana Prorektora dr hab. prof. Zbigniewa Barabasza, trenujących wczesnym rankiem biegi wokół ławry. Jak stwierdził Pan Rektor, myślał, że na wycieczce będzie mógł odpocząć od treningów do kolejnych startów w maratonach, ale Pan Prorektor „nie pozwolił na taką przerwę”.
Trasa drugiego dnia wycieczki, oprócz Poczajowa, który zwiedzaliśmy zaraz po śniadaniu, prowadziła przez bardzo ciekawe, a często poruszające miejsca. Wspominane już Dubno – a w nim zamek Ostrogskich i Lubomirskich, Klewań, z doszczętnie zniszczonym dawnym pałacem Czartoryskich, czy radziwiłłowska Ołyka. W magnackiej rezydencji mieści się dziś szpital psychiatryczny, wchodząc na dziedziniec, można – przy sporej fantazji – wyobrazić sobie, jak wspaniałe musiało być to niegdyś miejsce, dziś – zniszczone i zaniedbane – jest cieniem dawnej świetności. Podobne zdanie można wypowiedzieć o ołyckiej kolegiacie pw. Trójcy Świętej. Przepiękna kiedyś świątynia, wzniesiona w latach 1635–1640 z fundacji Albrechta Radziwiłła, jest mozolnie podnoszona z ruiny przez miejscową wspólnotę rzymskokatolicką i księdza proboszcza, z którym mieliśmy okazję się spotkać, a tak naprawdę dzięki ofiarom dobroczyńców, głównie zresztą zza granicy.
Ostatni akcent, a właściwie akord tego dnia miał jednak wymiar szczególny – była to wizyta na cmentarzu w Przebrażu – wiosce, w której – a była to sytuacja unikatowa – zorganizowano w czasie rzezi wołyńskiej samoobronę. Tu chronili się mieszkańcy sąsiednich miejscowości, odpierano ataki UPA. Po wojnie mieszkańcy Przebraża zostali wysiedleni na ziemie zachodnie, dziś o ich bohaterstwie przypominają ukryte w lesie krzyże, których historia – ze względu na mylącą tablicę przy wejściu na cmentarz – zrozumiała jest tylko dla wtajemniczonych. W wieczornej ciszy zapaliliśmy znicze i w zadumie zatrzymaliśmy się nad tą tragiczną kartą polskiej historii.
Ostatni dzień wycieczki przywitaliśmy w Łucku – eleganckim, nowoczesnym mieście wojewódzkim (oczywiście Panowie Rektorzy znów trenowali, tym razem po miejskich bulwarach). Zwiedziliśmy imponujący zamek Lubarta z interesującymi ekspozycjami – kolekcją dzwonów, muzeum drukarstwa i wykopaliskami archeologicznymi.
Z Łucka ruszyliśmy w dalszą drogę, do Beresteczka, na miejsce słynnej, zwycięskiej dla wojsk polskich bitwy, odwiedzając, tym razem, monument upamiętniający przegranych – czyli Kozaków. Kozackie Mogiły, kompleks składający się z dwóch cerkwi i dynamicznego pomnika, zrobił dość dobre wrażenie, brakowało nam tylko trochę podobnego miejsca upamiętniającego polską wiktorię… No cóż, chyba mieliśmy zbyt duże oczekiwania.
Trasa naszej wyprawy zaczęła powoli przyjmować kierunek powrotny. Z Beresteczka udaliśmy się do Lwowa, gdzie mieliśmy chwilę czasu wolnego – oczywiście na Lwów za mało jest nawet dwa dni, a cóż dopiero półtorej godziny, ale też nie był to główny punkt tej wycieczki. Po drodze do granicy jeszcze jeden postój – tym razem w Gródku Jagiellońskim. Tu w 1434 roku zmarł król Władysław Jagiełło i tu – w kościele Franciszkanów (dziś zniszczonym), spoczęło serce monarchy. Zobaczyliśmy kościół parafialny, zabytkową cerkiew Zwiastowania NMP. Tylko nie udało się dotrzeć do informacji, co stało się z sercem Jagiełły. Autorka tego tekstu przewertowała wszystkie dostępne w swojej biblioteczce materiały „kresowe”, a ma ich sporo – i wszyscy autorzy wypowiadają się na ten temat delikatnie mówić dość enigmatycznie. Poszukiwania będą jednak kontynuowane.
Przekroczenie granicy odbyło się – jak na specyfikę tej rubieży – wręcz błyskawicznie – i znów byliśmy w Polsce.
Pora więc na krótkie podsumowanie. Ci, którzy sądzą, że na Ukrainę nie warto jeździć, bo w zasadzie, co tam zwiedzać, bo warunki itp. – mylą się całkowicie. Miejsc wartych odwiedzenia jest raczej nadmiar, w dodatku są to miejsca pełne naszej, polskiej historii, związane z wielkimi postaciami i wydarzeniami kluczowymi dla naszych dziejów. Często te spotkania z historią nie są łatwe, bo widzimy ruiny, zniszczenia, słuchamy o tragediach, dramatach i trudnej codzienności. Ale chyba tym bardziej warto tam pojechać. A jeśli kogoś to nie pociąga, to może skusi go egzotyka tych ziem, atmosfera, której w skomercjalizowanej części Europy już nie znajdzie. A warunki tzw. „lokalowe”? Uczestnicy wycieczki na pewno potwierdzą, że te akuratnie w niczym od europejskich standardów nie odbiegały. Pan Rektor już zapowiada kolejny kresowy wyjazd – tym razem na Podole – zdecydowanie warto się tam wybrać.
Pozostaje tylko podziękować naszym przewodnikom, pani Krystynie i panu Krzysztofowi za doskonałe przygotowanie wyjazdu, a wszystkim współuczestnikom za przemiłą atmosferę i tak sympatyczne wspólne spędzenie tych trzech dni.
Kto nie pojechał niech żałuje…
Joanna Kułakowska-Lis
Więcej zdjęć w galeriach:
Wołyń i Galicja 1
Wołyń i Galicja 2
(JW)